Z roku na rok coraz częściej dyskutujemy na temat wpływu trendów demograficznych na potencjał wzrostu gospodarczego. Tyczy się to nie tylko gospodarek rozwiniętych, ale też i tych dopiero doganiających światową czołówkę. Dyskusja toczy się wokół dwóch komplementarnych tematów: zabraknie ludzi, a populacja się zestarzeje (demografia), zabraknie rąk do pracy. Od dłuższego czasu próbujemy przemycać nasze przemyślenia w tej orbicie i widzimy problemy jednak gdzie indziej, lecz poniekąd z tego samego źródła. Nie ma co się martwić o to, że zabraknie pracowników.
O tematach strukturalnych pisze się bardzo przyjemnie, gdyż konsekwencje zawartych w tego typu tekstach też dla piszącego nie są szybko sprawdzalne. To bardziej sztuka, wizja świata widziana oczami piszącego aniżeli statystyczna analiza. Niemniej to właśnie takie trendy kształtują świat w jakim żyjemy na co dzień. Z tego względu postanowiliśmy dorzucić swoje trzy grosze w iście intrygującym temacie: wpływ rozwoju sztucznej inteligencji (AI) lub jak kto woli - szeroko rozumianej technologii - na rynek pracy w Polsce.
Skala oddziaływania AI na rynek pracy w Polsce
Na wstępie pragniemy zaznaczyć, że zawarte w niniejszym tekście wyliczenia związane z rynkiem pracy są replikacją szacunków ekonomistów GS, które obiegły świat wiosną br.. Konkretnie mowa o odsetkach poszczególnych grup zawodowych w krajach strefy euro, które eksponowane są na automatyzację pracy. W konsekwencji część pracujących przestanie być niezbędna. W poniższym podejściu odtworzyliśmy ww. szacunki na gruncie polskim. Punktem wyjścia jest zatrudnienie raportowane przez Eurostat na koniec ubiegłego roku z podziałem na 10 rodzajów profesji.
Zakładając, że ekspozycja poszczególnych zawodów na AI w strefie euro jest taka sama jak w Polsce, okazuje się, że w zagrożeniu może znajdować się 3,9 mln pracowników (tj. 24% ogółu zatrudnionych). Szacunki GS pokazują, że najbardziej eksponowani na to ryzyko są pracownicy biurowi (45%). Sporą ekspozycją mają również specjaliści (34%), technicy (31%) oraz menedżerowie (29%). Najmniej narażone na utratę pracy są rzemieślnicy (4%), operatorzy różnego rodzaju maszyn (7%) oraz osoby wykonujący podstawowe/proste zawody (8%). Czy to dziwi? Raczej nie, biorąc pod uwagę nasze wyobrażenie o działaniu technologii.
Przekładając to na strukturę zatrudnienia w Polsce, najwięcej pracowników, którzy mogą potencjalnie stracić pracę, to specjaliści (blisko 1,2 mln). Następni w kolejce są technicy oraz pracownicy biurowi. Łącznie to grupa licząca 3,9 mln osób. Jest to całkiem pokaźna liczba, o którą potencjalnie zmniejszyć może się zatrudnienie w gospodarce. Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że jest to w pewnym stopniu uproszczenie. Pojawienie się AI na szerszą skalę może stworzyć popyt na nowe zawody (oczywiście ich teraz nie wymyślimy, ale na pewno ludzka wyobraźnia nie ma granic), więc efekt netto może być mniej uderzający. Historia mówi, że skoki technologiczne, które pojawiały się do tej pory zmieniały strukturę zatrudnienia, ale ogólnie nie zmieniały popytu na pracę. Niemniej każdy szok jest inny, a prosta ekstrapolacja przeszłości nie do końca może być dobrym rozwiązaniem. Takim rozwiązaniem też nie jest case study pt. co będzie się działo, jeśli jakiś kraj stanie się drugą Japonią. Aby analiza była poprawna, należałoby sobie wyobrazić Japonię po szeregu zmian technologicznych, a to nie jest przecież dzisiejsza Japonia, tylko Japonia z przyszłości.
W spadku popytu na pracę widzimy nie tyle problem, co rozwiązanie problemu i ... uruchomienie kolejnych. Załóżmy więc, aby jednak podważyć status quo, że do redukcji zatrudnienia dojdzie. Nie bierzemy tu perspektywy indywidualnej - tak, będą to na pewno osobiste dramaty, bo raczej większość osób nie będzie w stanie się przekwalifikować. Dlaczego? Bo to ładnie brzmiące hasło, ładnie się sprzedaje na Linkedin jako inspirująca historia, ale jest to bardzo ciężki proces i pewnie większość czytających ma ciarki na plecach, gdy o tym myśli. Skupmy się więc na spojrzeniu makro: nawet, jeśli te osoby przekwalifikują się, to rynek pracy ich nie pomieści.
Prognozowany ubytek zatrudnienia (3,9 mln) zrównuje się z prognozowanym ubytkiem populacji 15-64 do 2040 roku. W tym momencie wydaje się to rozsądnym horyzontem analizy. Gdyby jednak uwzględnić fakt, iż Polska jednak odstaje we wskaźnikach zatrudnienia od Europy (szczególnie w najmłodszych i najstarszych grupach pracowników), przestrzeń podażowa dodatkowo się rozszerza. W scenariuszu skrajnym mamy ruch podaży, który "zepnie się" z ubytkiem popytu na pracę, a jeszcze zostanie jakiś bufor po stronie podaży. Stąd więc nasze zaniepokojenie, które wyrażamy już od jakiegoś czasu, że bardziej martwi nas, co państwo polskie zrobi z osobami, które pracować nie będą, ale jednocześnie nie będą szukać też pracy, bo tej pracy po prostu dla nich nie będzie - nie cyklicznie, lecz strukturalnie. Perspektywa zbędności człowieka jest lekko przerażająca, ale czy nie właśnie tak wyobrażamy sobie robotyzację?
Nie martwimy się przy tym o podaż produktów i usług, które będą oferowane. Mniejsza liczba pracowników będzie dostatecznie produktywna, aby wyrównać ubytki produkcji związane z czystą siłą roboczą. Pojawią się również osoby super-produktywne (nie będziemy podpowiadać jakie). Zresztą, utrzymanie poziomu konsumpcji per capita nie będzie wymagało nawet wyższej produkcji. Alternatywnie możemy sobie wyobrazić podzielony świat, w którym postęp technologiczny nie rozprzestrzenia się jednakowo (chyba najbardziej prawdopodobne) i dodatkowo w jednych krajach ludzi przybywa, w innych ubywa. Wtedy dodatkowa produkcja może się nawet przydać. I popyt się znajdzie. Nie jest to jednak mus. W naszym odczuciu nie wygląda to zupełnie fantastycznie.
Jakie przemiany zajdą jednak w kraju, który przeżywa rewolucję technologiczną? Pracownicy superproduktywni i superproduktywne firmy będą zgarniały większość dochodu narodowego. Otwartym pozostaje pytanie, czy taki ekosystem będzie dopuszczał rozdrobnienie działalności gospodarczej, czy jednak w grę wchodzi tylko konsolidacja. To drugie wydaje się jednak bardziej prawdopodobne (i filmowe, niestety). Resztę osób trzeba będzie jakoś zagospodarować (część oczywiście będzie pracować). W grze są prawdopodobnie dwa rozwiązania - albo firmy płacące za "spokój", albo rządy. W gruncie rzeczy na jedno wychodzi. To tylko kwestia ręki, która wypłaca świadczenia (znów robi się jakoś filmowo). Tak czy inaczej, stworzy się całkiem spory potencjał do wzrostu nierówności i tego transferami się nie wyrówna.
Puenta jest taka. Strach przed demografią jest wyolbrzymiany. To dobrze, że się boimy, ale poszukiwanie ciągle tych samych rozwiązań do nowych problemów nie musi być drogą najlepszą i poprawną. Pewnie nie raz jeszcze wrócimy do tematu. Liczba klocków w układance zwiększa się z każdym miesiącem.