Piątkowy raport z amerykańskiego rynku pracy okazał się swego rodzaju ulgą dla uczestników rynku. Dał on bowiem garść argumentów dla zwolenników tezy "miękkiego lądowania". To może oznaczać brak konieczności dalszych, mocnych podwyżek stóp procentowych. To z kolei naturalnie sprzyja ryzykownym aktywom. Nie można jednak zapominać, że reakcja rynkowa w ostatnich godzinach kształtowana była wydarzeniami związanymi z bankiem SVB. W tym tekście skupmy się jednak na rynku pracy.
W pierwszej kolejności należy podkreślić, że był to już jedenasty miesiąc z rzędu, kiedy to skala zatrudnienia pobiła rynkowe oczekiwania. W lutym liczba miejsc pracy wzrosła o 311 tys., zaś konsensus oscylował w okolicy 205 tys. Ponadto styczniowe dane, pokazujące ogromny wzrost o ponad pół miliona, zostały skorygowane w dół tylko w kosmetyczny sposób. Wzrost zatrudnienia był dość szeroko rozlany po branżach, choć nie zabrakło również takich, gdzie ilość miejsc pracy obniżyła się. Tutaj należy skupić się przede wszystkim na sektorze dóbr. Zatrudnienie wprawdzie wzrosło o 20 tys., niemniej była to najniższa skala wzrostu od maja 2021 roku. Głównym winowajcą okazało się przetwórstwo przemysłowe, które spadając o 4 tys. zanotowało pierwsze skurczenie od niemalże dwóch lat.
W przypadku usług spadki widoczne były przede wszystkim w transporcie i informacji (łącznie o ponad 46 tys.). W połączeniu z relatywną słabością sektora dóbr można doszukiwać się pewnego hamowania jeśli chodzi o najbardziej cykliczne sektory. Podobne wnioski można wyciągnąć ze styczniowego raportu JOLTS. Zwolennicy "miękkiego lądowania" będą widzieć szklankę zapewne do połowy pełną. A to nie koniec dobrych informacji z ich punktu widzenia.
Wraz z solidnym wzrostem zatrudnienia ujrzeliśmy wprawdzie zwyżkę stopy bezrobocia do 3,6% z 3,4%, ale ta została jednak w pewnym stopniu skompensowana wzrostem aktywności zawodowej o 0,1 pkt. proc. do 62,5%. Poza tym, średnia liczba przepracowanych godzin w tygodniu lekko spadła do 34,5 z 34,6 (rewizja styczniowych danych z 34,7). Taki obraz sygnalizuje, iż hamowanie rynku pracy przebiegało w lutym w bardzo zrównoważony sposób (jakkolwiek to brzmi wyciągając wnioski z jednego miesiąca).
Wreszcie najważniejsze w oczach Fed na obecnym etapie walki z inflacją - wynagrodzenia. Te zaskoczyły lekko niższą wartością, co wydaje się najlepszym możliwym rozwiązaniem. Średnia godzinowa płaca ogółem wzrosła o 0,2% m/m, zaś konsensus optował za wzrostem o 0,3% m/m. To przełożyło się na roczną dynamikę wzrostu o 4,6%. W porównaniu ze styczniem oznacza to przyspieszenie, jednak są te wyłącznie efekty statystyczne (rynek zakładał jeszcze wyższą wartość w tym ujęciu).
Próbując uchwycić rozpęd płac można zauważyć, iż ten wyhamował po lutym na szerokim agregacie, a sama dynamika miesięczna była najniższa od dokładnie roku. Zwolennicy "miękkiego lądowania" mogą być nieco bardziej skonfundowani, kiedy spojrzą na płace osób z wyłączeniem kadry kierowniczej. Tam poprzedni miesiąc przyniósł wzrost o 0,5% m/m (najwyżej od połowy ubiegłego roku) i jak na złość specjalnego wytracania impetu wzrostu nie widać. Ten zakotwiczył się w rejonie ~0,4% m/m, co jest zgodne z rocznym tempem wzrostu w pobliżu 5%. Mając cel inflacyjny ustalony na 2% to zdecydowanie zbyt wysoka wartość (mniej więcej o połowę biorąc za wykładnik przedpandemiczne trendy).
Co na to wszystko rynek? Taka konstelacja liczb skłoniła do następującej interpretacji. Skoro płace (szeroki agregat) wyhamowują, zatrudnienie pozostaje względnie mocne, a bezrobocie (skorygowane o aktywność zawodową) niespecjalnie rośnie, Fed nie powinien istotnie mocniej dociskać śruby. W takiej sytuacji można "odcenić" wycenione w ostatnim czasie podwyżki stóp (krótki koniec krzywej). Jeśli perspektywa gospodarcza jest całkiem niezła, wówczas stromienie krzywej dochodowości może mieć sens. Na to wszystko nałożyła się historia z SVB, która jednak ostatecznie sprzyjała dalszemu stromieniu krzywej i wzrostowi apetytu na ryzyko. Konkludując interpretację jednym słowem: goldilocks!