Raport z rynku pracy był: 1) dużo gorszy niż wskazania publikowanego w środę ADP, 2) gorszy w trendzie pod kątem zatrudnienia (powolne chłodzenie), 3) lepszy względem wzrostu płac (dziwne przyspieszenie). Losy powakacyjnej podwyżki stóp FOMC jeszcze ważą się w głowach głosujących. My nadal myślimy jednak, że cykl zacieśnienia polityki pieniężnej jest zakończony. Wyższy wzrost płac i niskie ceny da się pogodzić - stawiamy hipotezę dot. podwyższonej produktywności.
Nie będziemy pastwić się nad pierwszym punktem, gdyż wskaźnik ADP jest kopany na prawo i lewo. Reakcja rynku świadczy jednak, że inwestorzy na niego patrzą (i nadal będą patrzeć przy sporych odchyleniach). Tyle warto zapamiętać.
W zakresie zmian zatrudnienia widzimy przede wszystkim trend opadania liczby tworzonych miejsc pracy. Wskaźniki koniunktury raczej również wskazują w tym kierunku. Jeszcze zapewne nie zobaczyliśmy wszystkich efektów spowolnienia gospodarki (kredyt). Opadanie z dużą dozą prawdopodobieństwa można ekstrapolować.
Przekrój sektorowy zmian zatrudnienia nie wskazuje na żadne spektakularne ruchy, które świadczyłyby o tym, że hamowanie wzrostów zatrudnienia ma tymczasową naturę.
Z pewnym niedowierzaniem patrzymy na statystyki dot. płac. Tkwią one dość uparcie w okolicach +0,4% m/m. Patrząc z historycznej perspektywy, to około 0.1pp za dużo aby mówić o pewności stabilizacji inflacji w średnim okresie. Dodatkową atrakcją są tu symptomy ponownego rozpędzania dynamik płacowych (mimo spadku inflacji). Być może ten element to tylko szum związany z najnowszym raportem. Temat z pewnością nadaje się idealnie do dalszego monitoringu i ustalenia, ile w podwyższonych dynamikach płacowych jest kwestii cyklicznych (tu Fed może coś zrobić), a ile strukturalnych (nie może). Opadająca średnia długość tygodnia pracy może wskazywać na gasnący popyt na pracę, ale nie tylko. I to jest chyba najciekawszy element rynku pracy, o który można nadal się zakładać.
O co chodzi? Aby prowadzić ten wywód dalej musimy uwierzyć, że coś się zmieniło i przyjąć to bez dowodu. Zresztą, dowody na to, że nic się nie zmieniło też są co najwyżej miałkie. O produktywność chodzi, a jakże. Opadająca długość tygodnia pracy może być wsparciem tezy o gasnącym popycie na pracę (i pewnie jest), ale również tezy o zmianie po stronie produktywności. Gdyby przyjąć, że potrafimy produktywność poprawnie mierzyć i to co widzimy w statystykach to jest właśnie TO, teza chyba się broni sporym spowolnieniem wzrostu jednostkowych kosztów pracy (duża pomyłka konsensusu może być tu szumem, ale także pewnym symptomem zakotwiczenia obozu "nic się nie zmieniło").
Załóżmy więc zupełnie frywolnie, że produktywności mierzyć nie potrafimy (tzn. statystycy nie potrafią), ale firmy na poziomie indywidualnym mają całkiem niezłe rozeznanie ile "warty" jest dany pracownik w łańcuchu produkcyjnym. Wiedzą więc, że mogą zapłacić więcej, ale niekoniecznie musi się to przekładać na ceny (tu zapewne jest spora dychotomia między sektorem usług a towarów z uwagi na pewne fizyczne bariery produktywności, ale z biegiem czasu - wraz z ewolucją sektora usług niejako zagarniającą część rynków towarowych* - te różnice będą się zacierać).
* trend "używam nie posiadam" i tym podobne
Hipoteza jest bardzo ładna, natomiast jej falsyfikacja będzie wymagała cierpliwości. Jeśli jest prawdziwa (albo raczej nie da się jej obalić), heurystyki dotyczące "bezpiecznego" wzrostu płac można przesuwać w górę. To otwiera nowy rozdział w zakresie krzywej Philipsa, ale także nowy złoty okres dla amerykańskiego konsumenta (tym razem nie na kredyt, a z wyższych płac).